Adam Bałdych, słynny skrzypek i kompozytor, wirtuoz i improwizator, wystąpił w niedzielę 3 sierpnia przed publicznością szczelnie wypełniającą kościół w Złakowie Kościelnym, wraz z żeńskim zespołem wokalnym Peregrina, z koncertem muzyki średniowiecznej, ale przerobionej tak, by była fascynująca dla ucha współczesnego słuchacza. Skąd taki pomysł? - przed rozpoczęciem koncertu rozmawiał z nim Wojciech Waligórski.
- Jest Pan znany jako muzyk jazzowy. Skąd zainteresowanie muzyką dawną?
- Ja już od 2014 roku, kiedy sięgałem po św. Hildegardę z Bingen, średniowieczną mistyczkę i kompozytorkę, na swoim albumie The New Tradition, nagranym z pianistą Yaronem Hermanem, interesuję się muzyką dawną. W późniejszych latach, właściwie na każdym albumie nagrywanym z różnymi artystami, sięgałem po muzykę ze średniowiecza, barokową czy renesansową. Zawsze czułem, że tam jest coś pięknego, utraconego, co warto we współczesnych czasach ukazać aktualnym językiem.
- Co jest tym utraconym skarbem?
- Jakieś piękno, prostota, dbałość o elementy, którymi współcześni kompozytorzy nie są do końca zainteresowani, poszukując tylko nowych środków wyrazu. W muzyce dawnej, szczególnie średniowiecznej, jest coś duchowego, co ze mną bardzo mocno rezonuje. Jako muzyk staram się raczej słuchać niż znajdować werbalne odpowiedzi na pytanie czym to jest, natomiast zdecydowanie odkrywam tam coś, co daje mi spokój i napełnia czymś, czego mi brakuje we współczesnym świecie.
Sięgam po to jako skrzypek, czyli człowiek grający na instrumencie mającym wiele wspólnego z muzyką poważną. Dla mnie jej język jest bardzo naturalny. Czuję się totalnie improwizatorem, ale z drugiej strony czerpię z bogactwa muzyki poważnej jako źródła, które mnie ukształtowało we wczesnych latach i które w muzyce improwizowanej, wydaje mi się, jest bardzo potrzebne, żeby wzbogacać ją czymś, co szczególnie w Europie, jest u korzeni. To jest dla nas bliższe niż blues.
Więc skłaniam się do tego, żeby sięgać po muzykę tradycyjną, polską, której się uczyłem jako młody chłopak, spotykając sią z muzykantami z różnych regionów - albo sięgając właśnie do muzyki poważnej.
- Skąd się biorą korzenie tego konkretnie projektu, z którym Pan wystąpi tu, w Złakowie?
- Połączył nas ze sobą dyrektor Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, który wyobraził sobie taką konstelację i zaprosił mnie, abym przetworzył muzykę z jednego z najstarszych polskich manuskryptów, Kras 52 i w osobisty, improwizowany sposób ją ukazał. Spotkałem się z zespołem Peregrina i Michałem Rucińskim, klarnecistą, który również improwizuje i eksperymentuje. Szukałem fundamentu, na którym moglibyśmy wszyscy być naturalni, występować głównie w taki sposób jak robimy to na co dzień, a z drugiej strony przenikać się wzajemnie i zainspirować do zrobienia czegoś, czego zwykle nie robimy.
Wydaje mi się, że ten projekt taki jest, że subtelnie przeciąga każdego na inną stronę, a równocześnie daje możliwość pokazania tego, w czym jesteśmy najlepsi.
- To nie będzie pierwsze wykonanie tego programu?
- Nie. Wykonywaliśmy już ten projekt kilkukrotnie, w zeszłym roku w grudniu ukazał się album z tym materiałem, ale po raz pierwszy prezentujemy go na tym festiwalu. Jest on w dużej mierze oparty na rękopisach Kras 52, ale dołożyliśmy do tego muzykę średniowieczną i twórców związanych z Krakowem, który w tamtym okresie bardzo rozkwitał, do którego przybywali artyści.
- Dla tego typu muzyki kościół jest miejscem naturalnym, ale ten jest neogotycki, wystrój daleki od średniowiecznego. Pasuje do tej muzyki?
- My gramy z każdą przestrzenią. To znaczy słuchamy jej i próbujemy się do niej zaadaptować. Nagrywaliśmy album w sali koncertowej Centrum Krzysztofa Pendereckiego w Lutosławicach, w zupełnie współczesnym budynku, który nie jest przecież naturalnym miejscem do wykonywania tej muzyki wsposób, który stosuje zespół Peregrina. Graliśmy też w studio koncertowym w Krakowie, które jest miejscem kompletnie wytłumionym, suchym, małym - i tam też ta muzyka zafunkcjonowała. My w ogóle przeciągamy tę muzykę na współczesną stronę, więc każda przestrzeń jest dobra, pewnie nawet i w klubie jazzowym moglibyśmy ją zagrać. Ale dziś to na pewno będzie dużo lepiej, bo ta przestrzeń, pogłos i atmosfera, która się tu udziela, to jest coś, co wpłynie na tę muzykę bardzo pozytywnie.
- Mówi Pan, że różnego rodzaju sale nie przeszkadzają. A audytorium? Jest ważne dla muzyka?
- Bardzo ważne.
- Nie gra się dla siebie?
- I dla siebie i dla innych. Ja kocham w ogóle grać, więc nawet jak gramy soundcheck, gdzie nie ma ludzi, a możemy być twórczy, to już jest wielka przyjemność, daje nam to dużą radość, bo my się przez muzykę wypowiadamy. My wydobywamy z siebie coś, co trudno jest wydobyć w inny sposób niż muzyką. Dla mnie to jest coś, co po prostu kocham robić, bez względu na to, czy robię to dla siebie czy dla kogoś na koncercie. Muzyka jest wtedy dla mnie językiem komunikacji z moim odbiorcą i chciałbym, żeby on w mojej muzyce odnalazł coś, co może wpłynąć na niego, dać jakąś refleksję. Może odbiorca odkryje w sobie coś pięknego, czego zwykle nie widzi.
Temu służy muzyka, więc nie chciałbym nigdy zostawiać tego tylko dla siebie. Robię to po to, by się tym dzielić.
- Zdarza się Panu patrzeć w oczy słuchaczy?
- Nie. Ja zamykam oczy i odpływam, bo chciałbym, by moja wyobraźnia była na tyle skupiona na akustycznych aspektach, że wzrok raczej odcinam.
----------
Jak brzmiała muzyka, którą Adam Bałdych i Peregrina zaprezentowali w Złakowie, niech zobrazuje końcowy fragment, zagranego i zaśpiewanego na bis utworu Ave Verbum Incarnatum (Bądź pochwalone Słowo Wcielone). Posłuchajcie!
Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu lowiczanin.info. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz