Zamknij
Tadeusz Gumiński (1906-2003)

Tadeusz Gumiński - czyli historia dobrego życia cz. II

Wojciech Waligórski 10:20, 24.08.2023 Aktualizacja: 10:32, 24.08.2023

Tadeusz Gumiński - czyli historia dobrego życia cz. II

Kontynuujemy publikację zapisu rozmowy z Tadeuszem Gumińskim, zmarłym pod koniec sierpnia 2003 roku historykiem, miłośnikiem Łowicza i jego Honorowym Obywatelem, muzealnikiem, harcerzem i turystą. Do rozmowy doszło w roku 1992, wtedy też została ona nagrana. Poprzednio zamieściliśmy te fragmenty, w których Tadeusz Gumiński opowiadał o rodowodzie swej rodziny, wywodzącej się spod Łowicza i o pierwszych latach spędzonych w Łowiczu, w Gimnazjum im. ks. J. Poniatowskiego. Dziś druga część rozmowy – w całości poświęcona przedwojennemu Łowiczowi.

ZDUŃSKA

Wojciech Waligórski: Jakie były stosunki między gimnazjalistami polskimi a Żydami? Stanowili przecież  kilka procent ogółu uczniów.

Normalne, byli traktowani jak koledzy. Nikt ich w żaden sposób nie dyskryminował, ani nie dokuczał. Jedynie fizycznie słabo się prezentowali, więc nie brali udziału  w sportowych wyczynach. Niektórzy nawet próbowali, ale nie bardzo im to wychodziło. W tej klasie, w której ja zdawałem maturę, zdawało jednocześnie trzech Żydów. To nie byli najmocniejsi uczniowie. Jeden skończył matematykę, jeden prawo, a trzeci chyba nic nie skończył. Byli różni, tak jak wśród Polaków.

Chociaż przypominam sobie taką scenę, którą niektórzy mogliby uznać za przejaw dyskryminacji. Otóż była w 1920 roku uchwała uczniów gimnazjum, że ci którzy nie wstąpili do wojska na ochotnika, nie mają prawa powrotu do szkoły. Oczywiście Żydzi byli wśród tych, którzy nie wstąpili, obok nich dwóch, czy trzech kolegów ze wsi.

Kto wystąpił z inicjatywą uchwały?

Uczniowie. Przed wstąpieniem do wojska uchwalili ją jako sankcję dla tych, którzy nie wstąpią. No i okazało się, że po wojnie dyrektor jednego Żyda jednak przyjął. Ten Żyd sypnął po prostu gotówką na potrzeby szkoły, które były wtedy ogromne. Marian Małuszyński, jeden z inicjatorów akcji, nie chciał absolutnie tego tolerować i zorganizował w czasie dużej przerwy wyrzucenie tego Żyda. Na piętrze mieściła  się wtedy nasza klasa. Ten Żyd nazywał się Leszczyński. Weszliśmy do tej klasy, wzięliśmy Żyda na ręce i wynieśliśmy. Nieśliśmy go po schodach przez korytarz. Dyrektor próbował temu zapobiec. Mimo, że miał autorytet ogromny i że cały czas obok nasz szedł – nie udało mu się. Ja tego Żyda niosłem, w powietrzu myśmy go nieśli, w górze. Małuszyński miał usta intelektualisty, wąskie, zaciśnięte. Dyrektor próbuje go zatrzymać, on nic: nie odzywa się ani słowa, usta zaciął, idziemy... Nic dyrektor nie wskórał, wynieśliśmy go na podwórze i puściliśmy.

Już nie próbował wchodzić?

Nie, już się więcej nie pojawił. Ale byli Żydzi, którzy wstąpili do wojska. Był taki np. Runtenschraum, który potem skończył prawo. Był żołnierzem, przyszedł w mundurze prosto z wojska, pamiętam siedział na ławce, załatwiał jakieś formalności w kancelarii.

 Z jakich rodzin pochodzili?

 Z drobnych handlarzy, inteligencji żydowskiej w ogóle nie było. Jedynym  Żydem inteligentem w Łowiczu był doktor Icek Jakubowski, mieszkający na ulicy Podrzecznej 26,  lekarz w ubezpieczalni społecznej.

Na ile Żydzi byli widoczni w mieście, gdzie mieszkali?

 Byli bardzo widoczni, mimo że Łowicz był najmniej żydowskim miastem w okolicy w porównaniu ze Skierniewicami, Sochaczewem i Kutnem zwłaszcza, które Żydzi nazywali Kitno. W Łowiczu skupiskiem Żydów była ulica Zduńska, na której do wyjątku należały sklepy polskie, i w ogóle Polacy jako mieszkańcy. Była ona praktycznie wyłączona z ruchu  chrześcijańskiego, na niej się koncentrował cały handel żydowski i rzemiosło.

Polacy nic więc nie  kupowali na Zduńskiej?

 Tyle o ile, bo przecież były całe branże opanowane przez Żydów. Nie kupowano raczej u nich artykułów spożywczych. Sklepy spożywcze zasadniczo były polskie i sprzedawano w nich Polakom. Ja w sklepach żydowskich nie kupowałem, brzydziłem się po prostu. Sklepy mięsne z wołowiną były monopolem żydowskim. Była może jedna jatka polska – reszta to były żydowskie. Natomiast wieprzowina to była wyłączna domena polska, ze względów religijnych oczywiście Żydzi od tego stronili.

 Czy to znaczy, że w polskich sklepach wołowiny nie sprzedawano?

W polskich sklepach nie, tylko wieprzowinę. Cała ulica Kozia to były jatki z wołowiną, żydowskie. Żydowskie też było czapnictwo, krawiectwo. Pierwszy sklep polski z materiałami łokciowymi, czyli włókienniczymi, to był na ulicy Zduńskiej sklep braci Kozów. Warsztat krawiecki był na piętrze, na parterze mieli ten sklep. To był pierwszy tego rodzaju sklep polski. Pamiętam, że mundurek mi szyli. Krawiectwo było całe opanowane przez Żydów, lepiej było w szewstwie. To już byli Polacy zazwyczaj, bo to było bardziej podłe zajęcie, mniej się zarabiało niż w krawiectwie.

Czy Żydzi łowiccy byli zamożni?

Można powiedzieć tak: byli wśród nich także ludzie zamożni. Największy młyn w mieście, z bocznicą kolejową tam gdzie dziś jest ulica Składowa i resztki ogrodu Klickiego, na Zielkówce, po lewej stronie należał przecież do Żyda  Żelechowskiego.

 Drugi Żelechowski miał z kolei fabrykę mydła na Nowym Rynku. Były to takie zakłady na pograniczu rzemiosła i przemysłu. Ale zasadniczo w przemyśle było dużo rodzin pochodzenia niemieckiego. Browar należał do Niemców, suszarnia i fabryka nici na ulicy Bolimowskiej też. Z nazwisk polskich to był jeden Strzelbicki, odlewnia naczyń i maszyn rolniczych. To było też na ulicy Bolimowskiej.

To była jedyna polska fabryka. Żydzi dominowali w przemyśle spożywczym, przed samą wojną Żydzi kupili też osiemnastowieczny browar, w budynku którego jest teraz Spółdzielnia Ogrodniczo-Pszczelarska.

Pytał pan o kontakty z Żydami. Współżycia żadnego między tymi dwoma odłamami społeczeństwa nie było. Nie można sobie wyobrazić, żeby na przykład ktoś poszedł z wizytą do Żyda inteligenta. W Galicji już  tego podziału,  tego odsuwania na margines nie było, więcej było tam bowiem Żydów wykształconych, spolonizowanych.

Kto się bardziej w Łowiczu separował, Żydzi z własnej inicjatywy, czy Polacy od nich?

Żeby ludzie się do siebie zbliżali, musi istnieć jakaś płaszczyzna porozumienia, żeby móc choć o czymś rozmawiać. Tego nie było. Nie mieli żadnych wspólnych zainteresowań. W Galicji Żydzi byli patriotami, a u nas się migali od wojska, na ochotnika nie szedł nikt, asekurowali się. Obok siebie żyły dwa światy, zupełnie swoim życiem.

Zresztą oni się nie angażowali w nic, poza tym, że byli reprezentowani w Radzie Miejskiej. Wywierali tam wpływ na wybór burmistrzów, decydowali na którą stronę się przechyli szala. Zawsze oczywiście szli z lewicą. Lewica była bardziej liberalna, im bliższa. Natomiast nigdy nie szli z narodowcami, to było zupełnie wykluczone.

A czy kontakt nie rodził się naturalnie, w szkole? Nie mieliście panowie kolegów w klasie gimnazjalnej?

Nikt ich do domu nie zapraszał, żadnych wizyt nie składali. Myśmy nic od nich nie chcieli ani  oni od nas. Powtarzam: żyli swoim życiem.

Byli religijni?

Tak, właściwie wszyscy byli religijni. Ta religijność w dziwny zresztą niejednokrotnie sposób się przejawiała. Mogę panu opowiedzieć zabawną historię. Żelechowski, ojciec mojego kolegi z gimnazjum, ożenił się z Żydówką z Łodzi. Jej rodzice mieli skład artykułów potrzebnych do wyrobu mydła. Od tego teścia Żelechowski brał surowce i przerabiał je na mydło. W pewnym momencie, jak nabrał już tych surowców od teścia na pewną sumę, to ogłosił, że  jest plajta, że zbankrutował. To była bardzo poważna suma, chyba kilkunastu czy kilkudziesięciu tysięcy złotych. Ogłosił, że nie ma z czego zapłacić. Teść w różny sposób monitował, jak to nie pomogło, to wziął syna i przyjechał do Łowicza i udał się do Żelechowskiego. Doszło tam do strasznej awantury, chcieli się bić, do tego stopnia, że wezwali policję, żeby podać do sądu, co było wbrew zasadom religijnym i narodowym. Policja interweniowała, całe miasto było poruszone. Teść nic nie wskórał.

Był akurat piątek, zaczynał się szabas i pobożni Żydzi udawali się do domu modlitwy, więc ten Żelechowski poszedł tam,  a za nim ruszył teść ze swoim synem i tam teść znowu przeciw niemu wystąpił. W domach modlitwy odbywały się bowiem sądy żydowskie, Żydzi unikali sądów państwowych tylko między sobą załatwiali spory. Wystąpił z mową, że: „jak wy tu możecie trzymać między sobą takiego złodzieja, tego Żelechowskiego, przecież on mnie okradł”. Żelechowskiemu zabrakło argumentów, ale nie stracił rezonu, w pewnym momencie mówi: „oj, wy go nie słuchajcie – on bez czapki jada”. Prawowity Żyd, pobożny, powinien jadać w czapce. Tego z Łodzi to położyło, przegrał. Policja odmówiła interwencji. Opowiadała mi to Żydówka. Teść pojechał do Łodzi, nic nie załatwił, a później podał Żelechowskiego do sądu państwowego.

Gdzie mieściła się synagoga?

Przy ulicy Zduńskiej oczywiście. Bardzo długo ciągnęła się jej budowa. Oprócz niej mieli Żydzi jeszcze domy modlitwy w zwykłych kamienicach, najczęściej dwa, trzy pomieszczenia. Taki dom modlitwy był np. na rogu Browarnej i Zduńskiej, po lewej stronie, idąc do Rynku Kościuszki za rogiem. Tam się zbierali w szabas. Cała  Zduńska zamierała, wszystko zamykano i dopiero w sobotę wieczorem, jak się szabas skończył, wracał ruch. Żydzi wychodzili, otwierali swoje sklepy...

PODRZECZNA

Polacy w ogóle chodzili po Zduńskiej?

Musieli, ze względów komunikacyjnych, ale żeby ktoś się wybrał na spacer wieczorem, czy po nabożeństwie, to nie – wszystko szło na Podrzeczną. Ulica Podrzeczna to było corso. Tam udawano się po nabożeństwie majowym, czy różańcowym. Nabożeństwa majowe odbywały się w kaplicy pomisjonarskiej, a różańcowe w kościele popijarskim.  Młodzież wychodziła wtedy z kaplicy, czy kościoła i spacerowała do późnych godzin, ale nie po ulicy Zduńskiej.  Zduńska była zupełnie wyizolowana z życia, tak jak teraz wyizolowana jest zupełnie Podrzeczna. Była wtedy na rogu ulicy Koziej i Podrzecznej budka z wodą sodową  niejakiej pani Oskulskiej. To był taki punkt zatrzymania. Spacerowano od Kolegiaty do pani Oskulskiej i wracano. Młodzież starsza do późnego wieczoru spacerowała. Tylko dzwon wybijał godziny na wieży kościelnej...

W dzień zresztą Podrzeczna też była uczęszczana, bo był tam sąd, kancelarię miał notariusz, więc wielu chłopów przyjeżdżało załatwiać różne sprawy. Kino też było na Podrzecznej. W niedzielę więc można było tam spotkać całe miasto. Po prostu było tłoczno.

Całe miasto – to znaczy kogo? Jakie postacie były najbardziej charakterystyczne dla Łowicza tamtych lat?

No, choćby Karol Rybacki, redaktor „Łowiczanina”. Wiadomo było, że na piątą zawsze sunął, to była jedyna jego rozrywka. Miał słabość do płci pięknej, mimo bardzo zaawansowanego już wieku, z drugim redaktorem „Łowiczanina” Nowakowskim wybrali się raz na przedstawienie do jednego z teatrzyków warszawskich. Nie wiem, czy było to „Morskie Oko”, czy „Perskie Oko” , bo takie nazwy miały owe teatrzyki rewiowe. Podeszli do kasy i zobaczyli, jakie są ceny biletów. Nowakowski powiada: Nie, to ja nie idę, za drogo... Nowakowski był emerytowanym urzędnikiem skarbowym i działaczem Stronnictwa Narodowego. „Panie Edwardzie, to jest niemożliwe, ja panu bilet funduję – idziemy” – Rybacki na to. Zafundował mu ten bilet i poszli, usiedli w pierwszym rzędzie no i rozpoczęło się przedstawienie. Rozanieleni patrzą na roznegliżowane tancerki, gdy w pewnym momencie wychodzi śpiewaczka i zaczyna śpiewać,  popularną wtedy piosenkę „Staruszku daj ognia”. Skończyła, zeszła ze sceny i usiadła Rybackiemu na kolanach. Ten był w siódmym niebie... Wychodzą zachwyceni z teatru, i wtedy Rybacki mówi: „Panie Edwardzie, chyba Panu się przedstawienie podobało, proszę,  niech Pan mi teraz zwróci za bilet”. A ten na to: „Pan to chociaż miał przyjemność, bo panu siedziała na kolanach, a ja żadnej przyjemności nie miałem”...

Był też taki pan Wilkoszewski, wiceprezes Banku Ziemi Łowickiej. Ten też miał kapitalne zagrania, gdy były jakieś sprawy do załatwienia w Warszawie w Ministerstwie Skarbu, wysyłali zawsze jego. Wrócił raz, pytają się go jak mu się to udało. „No nie, no proszę was, przecież oczywiście, że załatwili. Wszedłem do niego i mówię taka a taka sprawa z Łowicza – musicie załatwić. Więc wysłuchał mnie ten wiceminister, czy minister, wzywa jakiegoś dyrektora departamentu i powiada: „macie tutaj człowieka, z Łowicza przyjechał, zróbcie mu to, załatwcie, to chłop z jajami...” Sam Wilkoszewski opowiadał, że tak go scharakteryzował ów wiceminister.

Było w Łowiczu sporo dziwaków. Taki Dziób na przykład. Nie jestem pewny, ale był on chyba jednym z  emerytowanych obrońców sądowych. Staruszek był zupełnie zdziwaczały: gdy ktoś przechodził obok niego i chrząknął, to się brał do bicia, a że chodził zawsze z laską, więc nie były to przelewki. Miał jakieś schorzenie w gardle i uważał, że wszyscy go przedrzeźniają, że mu chcą dokuczyć. Raz chciał nawet pobić jednego z naszych nauczycieli.  A ten nauczyciel  chrząkał, bo to była jego zawodowa choroba, chrząkał co pewien czas, na lekcji nawet to robił.

Jednym słowem był Łowicz barwny, teraz chyba jest bardziej szary. Działy się rozmaite rzeczy, np. na  posiedzeniach Rady Miejskiej. Raz byłem na takiej sesji; burmistrzem był wtedy Myśliwiec, a wiceburmistrzem Antoni Perzyna, nauczyciel Seminarium Nauczycielskiego. Przyjechał  wtedy wojewoda, pułkownik i powiada: panie burmistrzu, może nas pan poinformuje o ogólnej sytuacji w gospodarce miejskiej. Burmistrz zaczął mówić o tym, jaki jest stan w rozmaitych dziedzinach życia miasta i w pewnym momencie przeszedł do opieki społecznej i mówi, że najlepiej się przedstawia sytuacja w opiece społecznej pod względem organizacyjnym, możliwości działania itd. Chwali osiągnięcia w tej dziedzinie, a tu nagle wojewoda: „Co Pan mi tu mówi, wiadomo, że wasze miasto stoi na ostatnim miejscu w województwie w dziedzinie opieki społecznej...” Akurat ten dział miał powierzony wiceburmistrz  Perzyna, bardzo dumny ze swych osiągnięć.  Wstał więc i powiada: „Panie wojewodo, nie jest tak jak pan mówi, bo mogę się powołać na wojewódzki Dziennik Rządowy, w którym jest ocena opieki społecznej...” i zaczyna mu czytać, że miasto Łowicz pod względem opieki społecznej wyróżnia się z wszystkich miast województwa warszawskiego!  Z tyłu ciągną go żeby przestał, żeby usiadł, żeby wojewody nie wyprowadzał z równowagi, ale Perzyna nic, tylko czytał i dokończył ze spokojem swoje wywody z tego wojewódzkiego dziennika. Pochował wtedy wojewodę.

NIEMCY

Przy Podrzecznej był kościół ewangelicki. Kto do niego zachodził?

Ewangelicy, tak trzeba powiedzieć. Ludzie pochodzenia niemieckiego, ale zupełnie spolonizowani. W spisach ludności kilka zaledwie osób przyznawało się do języka niemieckiego jako ojczystego, wszyscy się przyznali do polskiego. Małżeństwa były mieszane – to była najważniejsza przyczyna polszczenia się, bo inne okoliczności zdawały się temu nie sprzyjać. Na przykład jeszcze przed I wojną był taki przepis, który mówił, że jeżeli ktoś jest ewangelikiem, to w gimnazjum nie może się uczyć po polsku religii. Może się uczyć po niemiecku, albo po rosyjsku.

W Łowiczu do najbardziej znanych ewangelików należał właściciel fabryki nici na ulicy Bolimowskiej, ewangelik, który z Kutna przybył na teren Łowicza. Miał dwie córki, jedna skończyła chemię na Uniwersytecie Warszawskim. Był działaczem Stronnictwa Narodowego, pozostawał w bliskich stosunkach z Dmowskim, a przecież Dmowski był cały czas antyniemiecki.  Był on jednocześnie właścicielem kina, a także fabryczki kół do wozów w bramie tego kina.

Patriotami polskimi byli zwłaszcza inteligenci pochodzenia niemieckiego. Jego dwaj synowie też skończyli w Warszawie architekturę i zupełnie się spolszczyli. Uważali się za Polaków, takich, na których można polegać. Podobnie synowie Fillipa, właściciela młyna na Korabce, nad Bzurą. Była tam najpierw suszarnia cykorii Czubika, a potem młyn w posiadaniu rodziny Fillipów. To też byli ewangelicy. On miał trzech synów. Jeden podobno podpisał w czasie wojny volkslistę, pozostali dwaj – nie, chodzili do naszego gimnazjum, z jednym byłem nawet w tej samej klasie. Jeden został oficerem zawodowym, był w niewoli niemieckiej całą wojnę. Za żadnego volksdeutscha się nie podał. Drugi jego brat, ten mój kolega, skończył Wyższą Szkołę Handlową. Pracował w Warszawie, ale nie wiem gdzie. Po wojnie raz tylko go spotkałem, na I Zjeździe koleżeńskim. Ten Rajnold – bo takie miał imię, mieszka dotąd w Gdańsku.

Tak samo było w rodzinie Wegnerów. Jego siostra, która jest w tej chwili na KUL-u, skończyła historię sztuki, jest współpracowniczką Encyklopedii Katolickiej, chyba nawet jedną z jej redaktorek. Otóż ona podpisała volkslistę, podobnie zrobił jeden z braci Wegnera. Sam Jan Wegner natomiast nie podpisał. Takie to były tragiczne podziały. Zresztą – Arnold tak samo nie podpisał volkslisty. Po godzinnej rozmowie z jakimś gestapowcem wsadzili go do obozu, a potem wywieźli do Warszawy, na Pawiak.

Jan Wegner też był  za polskość aresztowany?

Był aresztowany i wywieziony do Warszawy, też na Pawiak. Zabrano go z pierwszą falą aresztowań, zaraz po tym, jak runęła Francja. Masowo zatrzymywano wtedy inteligencję, ludzi, którzy grali aktywną rolę w społeczeństwie, w jakichkolwiek dziedzinach, w kulturze czy w polityce. To samo działo się w Łowiczu. Ale Wegner miał szczęście. Siostra, ta która volkslistę podpisała, jakoś go wydobyła. Po wojnie została siostrą zakonną, wydaje mi się, że chciała uniknąć represji.

ŁOWICZ POLITYCZNY

Jakie Łowicz miał oblicze polityczne w latach dwudziestych?

Zmienne. Pierwsze władze miejskie, wybrane jeszcze w roku 1919, były socjalistyczne. Panowała ogólna bieda, bezrobocie, ludzie chcieli poprawy swojego losu, uważali więc, że oddanie go w ręce stronnictwa uczulonego na sprawy robotnicze da najlepsze rezultaty. Ogromną większość zdobyła więc Polska Partia Socjalistyczna, partia polska, niepodległościowa, nic wspólnego niemająca z komunizmem. Pierwszym burmistrzem został doktor Stanisław Stanisławski. Był on w tradycyjnym rozumieniu tego słowa socjalistą. W jego pokoleniu, pokoleniu końca XIX wieku, socjalizm był po prostu modny. Stanisławski miał  wybitnie liberalne poglądy, był jedynym Polakiem w Łowiczu, który bywał u kupca żydowskiego Warckiego, z nim się przyjaźnił. Ten  Warcki potem nawet w „Łowiczaninie” nekrolog zamieścił  gdy Stanisławski umarł. Stanisławski zaraził się bowiem tyfusem od Żydówki. Jego pogrzeb był manifestacyjny, wzięło w nim udział mnóstwo Żydów. Oczywiście, Stanisławskiego zwalczał ostro Związek Ludowo-Narodowy. Dotrwał jednak do końca swej kadencji.

Potem, w 1923 roku Rada Miasta się rozwiązała, były nowe wybory i odwót zupełny – całe  miasto głosuje na Związek Ludowo-Narodowy. Socjaliści zawiedli nadzieję pokładaną w nich przez najbardziej potrzebujących, więc wszystko się odwróciło. Tak to wyglądało do czasu, kiedy w 1926 roku nastąpił przewrót majowy. Odtąd były już tylko „robione” wybory, ustawiano rozmaicie ten samorząd i dobierano różnie ludzi do niego. Ale przedtem tak to wyglądało, raz w prawo, raz w lewo.

Czyli poza okresem wyborów nie było ciągłych działań partyjnych?

Nie, odbywały się jedynie od czasu do czasu wiece, które organizowali socjaliści. Posłem stałym, przez cały czas, wybieranym do wszystkich sejmów był Ludwik Ślendziński, tkacz z zawodu, członek Organizacji Bojowej PPS, który 10 lat w katordze przesiedział. Przeszłość miał wspaniałą. Ja zresztą jego biogram opracowałem, tylko nie znalazłem szczegółów śmierci w czasie II wojny światowej, wiadomo tylko, że zginął w Warszawie.  Nie byłem nigdy socjalistą, ale do tego człowieka sympatię i szacunek miałem. Zachowała się fotografia, na której widać dwóch mężczyzn zakutych w kajdany, są to Ślendziński i robotnik Dowgiałło. Razem w Łowiczu byli aresztowani, bo w Łowiczu był komitet okręgowy PPS,  obejmujący nie tylko Łowicz, ale i powiat skierniewicki, kutnowski, część powiatu kolskiego itd. Na czele tego komitetu stał właśnie Ślendziński.

Pracowałem już u sędziego śledczego, gdy, pamiętam, Ślendziński miał jakiś wiec w Sochaczewie. To było już za sanacji i starosta zarządził policji, żeby go aresztować, bo ponoć wygłosił tam antypaństwowe przemówienie. Sędzia śledczy w ogóle nie znał Łowicza, na każdego patrzył jak na przestępcę, bał się ręki podać, żeby go nie posądzono o spoufalanie się z miejscowymi ludźmi. No więc telefonuje do niego policja i mówi, że to na jego polecenie  zatrzymaliśmy tu posła Ślendzińskiego, chcemy go dostawić do Łowicza do Pana Sędziego, żeby Pan zadecydował co z nim zrobić. Policja nie mogła aresztować, jak nie miała nakazu sędziego. Sędzia pyta się mnie kto to jest ten Ślendziński, czy zna go Pan? Znam – mówię – on kończył studia w Kijowie i miał ciągotki socjalistyczne. I mówię też: Panie Sędzio, aresztować Ślendzińskiego? Nie wie pan kto to jest Ślendziński! Ja zaraz Panu pokażę, kto to jest! Mieszkałem prawie po drugiej stronie Podrzecznej, pobiegłem do domu po tę fotografię aresztowania przez carskich żandarmów i mówię: Co? Oni chcą, żeby go aresztować? Zadzwoniłem do Sochaczewa na policję i mówię, że tam jest na miejscu sąd grodzki. Był taki przepis, że jeżeli nie było na miejscu sędziego śledczego, to sąd grodzki wydawał, gdyby zaszła taka potrzeba, zezwolenie aresztowania. Przekonałem Sędziego: jest, mówi, na miejscu sąd grodzki, załatwcie tę sprawę, nie ważcie mi się go przywozić! I tak uratowałem wtedy Ślendzińskiego przed aresztowaniem.

Czy Ślendziński mieszkał na stałe w Łowiczu?

Nie, mieszkał w Warszawie. Przyjeżdżał i organizował wiece. Utrzymywał żywy kontakt z wyborcami, nie tak jak posłowie, których w ogóle nie widać. Wygłaszał odważnie przemówienia, chodziłem na jego wiece.

Czy posłowie narodowi też przyjeżdżali na wiece do Łowicza?

Tak, przyjeżdżali. Przyjeżdżał profesor SGGW Witold Stawiński, w początkowej fazie przyjeżdżał też Jabłoński – poseł, czy senator – nie pamiętam i inni. Chłopscy posłowie też w Łowiczu bywali, najpierw ze stronnictw najbardziej radykalnych.

Jeżeli chodzi o komunistów, to w praktyce w ogóle nie istnieli. To byli Żydzi. Żyd inteligent, który skończył szkołę polską, nie miał szans urządzenia się w życiu. Urzędy dla niego były zamknięte, kolej była niedostępna, poczta niedostępna, wojsko prawie niedostępne. Polityka taka była: trzeba było dać zatrudnienie przede wszystkim Polakom. Jeśli Polacy byli masowo bezrobotni, no to raczej dawano tym, na których można było polegać, na których państwo stało, albo tym, którzy walczyli o to państwo, ich dzieciom, żeby jakieś warunki im stworzyć. A  państwo było za biedne, żeby te warunki stworzyć wszystkim. Stąd był też ten „numerus clausus”, przyjmowanie tylko ograniczonej liczby Żydów na wyższe uczelnie.

Komuniści byli natomiast na terenie Sochaczewa, na tych terenach powiatu sochaczewskiego, które graniczyły z Puszczą Kampinoską. Tam były lasy, tam była też największa przestępczość. Trafiały się nawet napady z bronią.  

Czy w Łowiczu też były rozboje z bronią w ręku?

Tak i od razu sądy doraźne – i egzekucje.

Czy pamięta Pan, gdzie  w Łowiczu odbywały się egzekucje?

Rozstrzeliwano w lasku miejskim. Pospolitych przestępców, których kwalifikowano na karę śmierci rozstrzeliwano tam natychmiast, bez żadnej apelacji.

Do którego roku istniały sądy doraźne?

Do 1923 albo 1924, do chwili kiedy bandytyzm się trochę uspokoił. Na terenie gminy bolimowskiej długo się utrzymywał, przecież w 1915 roku stał tam wiele miesięcy front rosyjsko-niemiecki, ludność posiadała broń. Lasów było dużo, łatwiej było się ukryć i bandytom i kłusownikom. Pamiętam, że taką szajkę bandycką zlikwidowała policja w roku  jeszcze 1932, właśnie na terenie gminy bolimowskiej. Była strzelanina, policjanci jednego bandytę zabili, resztę wyłapali. Przywieźli ich na przesłuchanie tutaj, do Łowicza. Ale już wtedy nie było sądów doraźnych. Proszę jednak zauważyć, jak długo ten bandytyzm po wojnie się tam utrzymywał.

Czym najczęściej zajmował się sąd w Łowiczu?

Najwięcej spraw było o pobicie, albo o ciężkie uszkodzenie ciała z wynikiem śmiertelnym. Prawie na wszystkich zabawach i weselach, które kończyły się bijatykami, zabijano. Gasili światło i dopiero wtedy załatwiali porachunki między sobą, uderzył jak miał w ręku młotek albo coś innego, w głowę i zabił, albo zaczaił się po wyjściu z chałupy i dźgnął...Do tego stopnia, że w pewnym okresie, w latach końcowych dwudziestych, na początku trzydziestych, nie wolno było żadnych zabaw urządzać. Trzeba było najpierw starać się o pozwolenie. Więc u sędziego było ciągle dużo tych spraw. Ale najwięcej winnych było w sądzie z tytułu zobowiązań alimentacyjnych. Przeważnie rodzice odpisywali dzieciom swoje gospodarstwa, dzieci były za to zobowiązane rejentalnie do pewnych świadczeń gotówkowych, w naturze, na rzecz rodziców, a często tych zobowiązań nie dotrzymywały.

Wspominał pan, że przyjeżdżali do Łowicza na wiece agitatorzy najbardziej radykalnych stronnictw chłopskich. Jakie były stosunki między mieszkańcami Łowicza a okolicznymi chłopami? Czy były jakieś antagonizmy?

Z początku nie było żadnych. Na jakim tle mogłyby powstać? Nie było sprzeczności interesów.  Przynajmniej w latach dwudziestych. Dopiero później, gdy nastąpił wielki kryzys, lat 1929-1935. Jak mi pani Chmielińska opowiadała, to na wieś rzeczywiście wróciła wtedy hubka i krzesiwo. Robiono z pudełek od pasty do butów hubkę i krzesiwo. Spaloną szmatę wkładano do tego pudełeczka, uderzano o  kamień i iskra padała. Szmata zaczynał się tlić i w ten sposób ogień rozpalano. To stało się powszechne. Zapałek nie używano w ogóle, a jeśli, to dzielono na dwoje, żeby zaoszczędzić. Powodem była różnica w cenach, niekorzystna dla wsi: zboże było tanie, mięso było tanie, natomiast artykuły przemysłowe – drogie. Na tym tle były strajki chłopskie i rozmaite wystąpienia, także na terenie Łowicza. Ale to już organizowali wychowankowie naszego gimnazjum.

PIĘTNASTOTYSIĘCZNA MIEŚCINA

Opuścił Pan Łowicz w roku 1935, czy aż do tego czasu pracował pan u sędziego śledczego?

Nie. Raz pracowałem, raz nie. Różnie bywało. Skończyłem studia w 1934 r., ale byłem przez rok bezrobotny. Nie miałem stałej pracy. Z magistratu dali mi zajęcie polegające na kontrolowaniu, czy chłopi zjeżdżający do miasta w dni targowe  uiścili opłatę. Na wszystkich rogatkach funkcjonariusze miejscy pobierali opłaty od chłopów wjeżdżających na rynek. Ja natomiast zatrzymywałem furmanki i sprawdzałem, czy kontroler na rogatce nie przepuszcza kogoś na lewo. Te opłaty były groszowe, ale mimo to  ludzie byli łakomi i chłop, który wjeżdżał wolał dać kilka groszy mniej, a funkcjonariusz miejski – wziąć. Masę było ludzi bezrobotnych...

W jaki sposób znalazł Pan pracę?

Złożyłem podanie o zatrudnienie mnie w Urzędzie Wojewódzkim w... Łucku. I akurat dobrze trafiłem, bo wtedy podjęto szereg kroków, żeby uporządkować stosunki prawne na wsi. Był to czas parcelowania części majątków. Robiono to często z pominięciem wszelkich przepisów, nie wydawano żadnych aktów, tylko na jakichś świstkach spisywano. Stosunki własnościowe należało więc uregulować, dać ludziom tytuł prawny do tego, co oni posiadali, co nabyli z tej parcelacji. Do tego powołano specjalne urzędy, które przy pomocy sądów się tym zajmowały.

Wracając do Łowicza. Czy wielu spośród tych Łowiczan, którzy kończyli studia wracało do rodzinnego miasta, czy też większość zostawała w Warszawie?

Nie, nie wracali. Wyjątkowo tylko,  Zbudniewek wrócił, Wegner skończył studia i też wrócił do Łowicza, niektórzy nauczyciele wracali. Ale większość nie chciała. Nie było tu szans. To było małe miasto, miało 15 tysięcy mieszkańców. Z tego 30% Żydów, czyli 10 tysięcy tylko ludności polskiej. Nie miało żadnego przemysłu, nie miało nawet żadnych na ten przemysł widoków. Ten, kto nawet zdobył jakiś zawód, nie miał po co wracać, bo na jego umiejętności w Łowiczu po prostu nie było zapotrzebowania. Co mógł tu robić na przykład prawnik? Było dwóch notariuszy, jeden adwokat, obrońcy byli bez kwalifikacji prawniczych, tylko w drodze praktyki wykonywali swój zawód – ale byli.

Dopiero przed samą wojną, w latach trzydziestych stwarzać zaczęło pewne perspektywy coraz większe angażowanie się ludzi do handlu. Ten handel starano się ożywić i w tym kierunku prowadzono agitację, w której przodowali oczywiście narodowcy. Sprowadzono nawet z poznańskiego kupców, by uczyli handlować. Osiedli także w Łowiczu ludzie, którzy wykazywali się pewną dynamiką w dziedzinie gospodarczej. Taki np. Mielczarski z Warszawy uruchomił fabrykę gwoździ. Ale ogólnie nie były to wesołe czasy: ja do kina nie chodziłem całymi latami, na zabawie żadnej nie byłem, bo nie miałem pieniędzy. Nawet ten „Łowiczanin”, w którym się drukowałem od czasu do czasu, nic nie płacił. Zresztą nawet do głowy mi nie przyszło, że można płacić za pisanie. Nikomu nikt nic nie płacił, bo nie miał.

PRASA

Jaki miał nakład „Łowiczanin”?

Nie wiem dokładnie, wiem tylko, że mizerny i że później splajtował. Rybacki się od tego odsunął, bo nie mógł w nieskończoność tego finansować.  Pismo było finansowane przez Stronnictwo Narodowe, konkretniej łożyła na nie Pani Grabińska z Osieka, a przedtem chyba jej brat z Walewic. Redaktorzy też byli przypadkowi, ludzie zupełnie niemający pojęcia o dziennikarstwie, nieposiadający żadnego przygotowania w tym względzie. Zmieniali się zresztą często. Ja znałem wszystkich tych redaktorów, od Rybackiego poczynając, poprzez Szajdinga, do Mieczysława Mszczonowskiego. Ten ostatni był moim nauczycielem, polonistą, to był simplex servus Dei, a został redaktorem... Raz na lekcji ten Mszczonowski o jakichś duchach się zgadał – po prostu jakiś utwór poetycki czytaliśmy i tam o duchach było. Mszczonowski powiada: wiecie, raz byłem w towarzystwie i też o duchach była mowa. Późno w nocy żeśmy o tym rozmawiali, a rano miałem wyruszyć na polowanie. Miałem dubeltówkę przy sobie, postawiłem ją przy łóżku, nabitą. Budzę się w nocy, patrzę, a tu jakaś ręka sięga przez okno u góry, przez to co się nazywa oberluft. Niewiele myśląc – mówi – złapałem za dubeltówkę i wypaliłem. A to się okazuje, że kaktus wisiał w oknie ... Cała klasa się dusi ze śmiechu, ale udaje, że z powagą słucha. Nagle wstaje Tadeusz Bączkowski mój kolega i mówi: Panie profesorze, w ten sposób to mój dziadek babkę zabił. Zupełnie z powagą, w spokoju i zaraz siada. Wytarł sobie jeszcze nos chusteczką. Tak? Co wy mówicie? – Mszczonowski na to... Był redaktorem niecały rok, nawet w gimnazjum go zresztą dłużej nie trzymali.

Zresztą, kolegi Bączkowskiego imały się zawsze dowcipy. W czasie wojny umówiłem się z nim, że się spotkamy w Warszawie, na dworcu. On miał przyjechać z Łowicza, a ja z Zamościa, gdzie wtedy mieszkałem. Z Zamościa, to nie było takie proste przyjechać jak z Łowicza, spóźniłem się. Bączkowski chodził po poczekalni, ale to był akurat dzień, gdy Mołotow jechał na jakąś konferencję do Berlina. Niemcy wszystkich pasażerów wyganiają, opróżniają dworzec z publiczności. Wszyscy wychodzą, a tylko Bączkowski nadal chodzi po tej poczekalni. Podchodzi do niego agent policji i pyta:

– Panie, a Pan co tutaj robi?

– Ja tu czekam na kolegę, miałem się tu z nim spotkać.

No to go zostawił. Już opróżnili dworzec a Bączkowski na sali jeszcze się utrzymuje. Podchodzi  szpicel drugi raz i pyta: Więc na kogo Pan tu czeka?

– Panie, czy to nie wszystko jedno, czy na brunetkę, czy na blondynkę?

Niemiec się roześmiał, ale mówi: Musi Pan wyjść. I wyszedł.

Poczucie humoru nie pomogło mu przeżyć wojny...

Nie, został rozstrzelany w Palmirach. Szkoda go, był na polonistyce. Miał zdolności literackie. Gdy razem drukowaliśmy ABC Łowickie i okazywało się, że na stronie była dziura, której nie było czym zapełnić, pomyślał chwilę i nieraz się zdarzyło, że machnął od ręki wierszyk, by tę dziurę  zapchać. Nie skończył jednak studiów. Miał słabość do płci pięknej i to mu przeszkodziło. Nie mógł się skupić...

ABC Łowickie kiedy wydawano?

To był rok 1932. To znaczy wydawaliśmy tylko przez miesiąc. Bączkowski do tego dopłacił ileś złotych, zadłużył się, i tak to się skończyło.

To był dziennik?

 Dziennik, emanacja łowicka ABC warszawskiego, którego ostatnią stronę zapełniano wiadomościami miejscowymi. Innymi słowy to był dodruk. U Rybackiego ta strona była składana, ale Rybacki stale opóźniał się: gdy nakład przywozili do Łowicza to z miejsca skład powinien być gotowy, żeby tylko puścić na maszynę i dodrukować tą stronę. On miał jednak zawsze pilniejsze zamówienia i dopiero następnego dnia to się ukazywało. Musiało klapnąć.

A „Łowiczanin” dotrwał ostatecznie do którego roku?

Kryzys go zmiótł. To był chyba rok 1932, bliżej już końca tego roku.

Potem było Życie Łowickie?

„Życie Łowickie” wychodziło w latach trzydziestych, wydawane przez Związek Nauczycielstwa Polskiego. To była w ogóle prężna organizacja. Ja też pisałem do „Życia Łowickiego”, bowiem i tam wcale nie było ludzi  piszących. Ale uważam, że mimo wszystko to było na lepszym poziomie niż „Łowiczanin”. Nauczyciele od czasu do czasu jednak coś tam dosyłali.

Wychowankowie Seminarium Nauczycielskiego?

Nie wychowankowie, nauczyciele. Tam uczyli na ogół nauczyciele, którzy w drodze dokształcania się uzyskali uprawnienia nauczycielskie. O ile w gimnazjum dominowali profesorowie z dyplomami uniwersyteckimi, to w Seminarium Nauczycielskim przeważali nauczyciele, którzy z nauczycieli szkół powszechnych drogą dokształcania się, stopniowego zdobywania wyższych kwalifikacji zostawali nauczycielami. Zupełnie inny typ ludzi, bardziej uspołeczniony.  Bardzo wartościowi ludzie, choć nie na poziomie wychowanków gimnazjum.

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz


Dodaj komentarz

🙂🤣😐🙄😮🙁😥😭
😠😡🤠👍👎❤️🔥💩 Zamknij

Użytkowniku, pamiętaj, że w Internecie nie jesteś anonimowy. Ponosisz odpowiedzialność za treści zamieszczane na portalu lowiczanin.info. Dodanie opinii jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu portalu. Jeśli zauważyłeś, że któraś opinia łamie prawo lub dobry obyczaj - powiadom nas [email protected] lub użyj przycisku Zgłoś komentarz

0%