Była osobą niezwykle miłą, wrażliwą i uczynną, dla której największą radością była celebracja chwil spędzonych z wnukami i prawnukami. Obdarzona talentem artystycznym, dopiero w ostatnich latach życia - dzięki Łowickiemu Uniwersytetowi Trzeciego Wieku i warsztatom malarskim - ujawniła, jak bardzo była uzdolniona. Z drugiej strony, o czym niewielu wiedziało, nosiła w sobie ból i dramat dzieciństwa: stratę ojca, podoficera Wojska Polskiego oraz zesłanie - wspólnie z matką i bratem - przez Sowietów do Kazachstanu, skąd cudem powrócili do ojczyzny.
Historia Danuty Mielczarskiej rozpoczęła się 13 lipca 1936 roku, ponad 500 km na wschód od Łowicza, w miejscowości Stołpce na terenie obecnej Białorusi.
W okresie II Rzeczypospolitej Stołpce były miastem powiatowym w województwie nowogródzkim. Ich znaczenie wynikało ze stacji kolejowej - ostatniej po stronie polskiej przed granicą z ZSRR - oraz z obecności wojskowego lotniska. Do 17 września 1939 roku Stołpce były garnizonem batalionu Korpusu Ochrony Pogranicza „Stołpce”.
Ojciec Danuty, Władysław Jadczyk (syn Ewy i Jana), był zawodowym żołnierzem KOP-u. W 1939 roku służył w stopniu plutonowego i według informacji rodzinnych - pełnił funkcję dowódcy jednej ze strażnic na granicy z ZSSR należących do grupy Kołosowo 3. Kompanii Granicznej.
Na miejscu poznał Janinę Szpakowską, mieszkającą w Stołpcach z rodziną. Ślub wzięli 9 lipca 1935 roku. Zamieszkali w Świernowie, tuż przy granicy z ZSRR, kilka kilometrów od miasta. Danuta przyszła na świat 3 lipca 1936 roku, a brat Jerzy - 11 lipca 1938 roku.
17 września 1939 roku, gdy trwały walki z Niemcami, wschodnią granicę, w tym Stołpce zaatakowali Sowieci. - Babcia pamiętała to doskonale. Mówiła, że nigdy nie zapomni chwili, gdy na podwórko i do mieszkania weszli żołnierze NKWD i zatrzymali jej ojca. Jej mama, widząc ich wcześniej, zdążyła wrzucić broń do wychodka, by jej nie znaleźli. Sowieci zabrali ojca, jak stał - w koszuli, w której spał. Pozwolili mu jedynie założyć spodnie i buty na gołe stopy. Na oczach rodziny związali mu dłonie drutem kolczastym i wyprowadzili z mieszkania bez pożegnania. Enkawudziści doskonale wiedzieli do kogo idą - opowiada wnuczka, Agata Talarowska. To był ostatni raz, gdy Danuta, jej matka i brat widzieli ojca. Potem ślad po nim zaginął na wiele lat.
Rodzina babci, mieszkająca w Stołpcach, widząc nadciągającą od granicy kolumnę Sowietów, zaniepokoiła się losem Janiny i dzieci. Wiedzieli, że Sowieci w pierwszej kolejności kierowali się do domów pograniczników. Najstarszy z braci, Kazimierz, pojechał dziewięć kilometrów do Janiny. Gdy dotarł, była już obrabowana przez miejscowych. Zabrał ją i dzieci do rodzinnego domu w Stołpcach, gdzie mieszkali rodzice i rodzeństwo.
- Babcia nieustannie próbowała skontaktować się z Władysławem, wysyłała listy do urzędów. On żadnego nie otrzymał - wiemy to, bo dotarły do nas dwa jego listy, w których pisał, jakby nie miał żadnych wieści od rodziny. Pytał o zdrowie dzieci i wyrażał nadzieję, że wszyscy są razem i cali. Listy wysyłał w 1940 roku z Kozielska i Ostaszkowa. Niestety, nie przetrwały - opowiada wnuczka Agata Talarowska.
Spokój w Stołpcach nie trwał długo. W kwietniu 1940 roku do mieszkania Szpakowskich - rodziców Janiny, matki pani Danuty, gdzie zamieszkali po zatrzymaniu Władysława Jadczyka - weszło NKWD. Kazali Janinie spakować się i przygotować dzieci do podróży. Powiedzieli, że jadą w odwiedziny do ojca. Nikt w to nie uwierzył. Ojciec próbował bezskutecznie przekupić żołnierzy, by zostawili Jurka (brata pani Danuty) w Stołpcach. Rodzina zdawała sobie sprawę, że dwulatek może nie przeżyć zsyłki. Enkawudziści byli nieugięci - pozwolili jedynie zabrać wszystko, co mogło chronić matkę i dzieci przed chłodem. Janina spakowała dodatkowe jedzenie i drugi tobołek z kołdrami.
- Babcia mówiła o tym łamiącym się głosem - pożegnanie rozrywało serce, jej mama miała bardzo złe przeczucia – wspomina Agata Talarowska. Ale kolejne dramatyczne chwile były dopiero przed nimi.
Bliscy nie odpuszczali. Na stacji kolejowej najmłodsza siostra Janiny, Wanda, próbowała wykraść dwuletniego Jurka. Udało się, ale zauważył to jeden z żołnierzy NKWD. Podbiegł i uderzył ją z całej siły kolbą karabinu w kolano. Skutki tego urazu odczuwała do końca życia - kulała na tę nogę. Jurka odebrano i oddano matce, a Wandę za karę sowieci wepchnęli do bydlęcego wagonu. Miała jechać z siostrą na zsyłkę. Ostatecznie została w Stołpcach - rodzinie udało się przekupić enkawudzistów dużą ilością bimbru. Zgodzili się, ponieważ nie figurowała na listach transportowych.
Przeżyli w lepiance
Po długiej podróży pociągiem Janina z Danutą i Jerzym dotarła do Kazachstanu. Trafiła do pracy w kołchozie. - Babcia opowiadała, że było bardzo ciężko: zimno, obco, mieszkali w lepiance. Aby wyżywić dzieci, Janina podejmowała się dodatkowych prac u miejscowych lub Rosjan - wspomina wnuczka.
Rodzina nieustannie czekała na znak od Władysława. Jednak zapadła cisza. Wśród pamiątek rodzinnych znajduje się najcenniejsza - stare, zniszczone zdjęcie z oberwanym dolnym rogiem. Widać na nim postawnego mężczyznę w mundurze ze stopniem starszego kaprala na pagonach. To fotografia Władysława Jadczyka - męża Janiny, ojca Danuty i Jurka. Janina zabrała ją ze sobą w dniu wywózki. Na odwrocie zapisała: „Serce ściska ból na wspomnienie o mężu, a zarazem ojcu. Zdjęcie tysiące razy oblane łzami i pocałowane przez żonę i dzieci.”
Wspomnienie to zostało zapisane w styczniu 1942 roku. Uzupełniały je słowa dzieci: „Kochany Tatusiu, my na Ciebie patrzymy, całujemy Ciebie, rozmawiamy z Tobą i tulimy do siebie. A Ty, Kochany Tatusiu, nie raczysz do nas słowem przemówić.” - To były słowa małej Danuty, która wielokrotnie mówiła, że bardzo tęskniła za ojcem i że faktycznie zdjęcie to całowała z bratem zawsze na dobranoc – mówi wnuczka zmarłej.
„Kochany Tatusiu, my na Ciebie patrzymy, całujemy Ciebie, rozmawiamy z Tobą i tulimy do siebie".
- Myślę, że zsyłka i lata spędzone w Kazachstanie wpłynęły na ukształtowanie charakteru i niezwykłej wrażliwości babci – powiedziała Agata Talarowska. - Zostawała tam na długie godziny sama z bratem, gdy mama pracowała w kołchozie. Nie było cioć ani babć. Bawili się tym, co było pod ręką, czas spędzali ze zwierzętami, psami. Był też, jak mówiła, niedźwiedź, którego dzieci traktowały niemal jak maskotkę. Możliwe, że to miało wpływ na jej ogromną wrażliwość na los zwierząt i zaangażowanie w pomaganie im.
Pasja ukształtowana na wygnaniu
Po dzieciństwie spędzonym w sowieckiej beznadziejności, w miejscu, gdzie niczego nie było, już w późniejszych latach, gdy wróciła do Polski, zdradzała niezwykłe zamiłowanie do zajęć plastycznych i manualnych. Z pasją haftowała, rysowała, a gdy powstał Uniwersytet Trzeciego Wieku, spełniła swoje marzenie o prawdziwym malowaniu. Ale ta pasja nie była tylko dla niej - dzieliła się nią. Obrazy rozdawała jako prezenty i cieszyła się, że trafiały do rodziny, przyjaciół. Miało to dla niej ogromne znaczenie. Inną miłością były kwiaty - uwielbiała je, w ogrodzie spędzała bardzo dużo czasu, nawet w zaawansowanym wieku. Przed domem musiało być zielono, a latem kolorowo.
W relacjach z najbliższymi starała się doceniać każdego. Pani Agata mówi, że co roku dostawała od niej list z życzeniami na urodziny. - Chyba w pamięci zawsze będziemy mieć to, jak się nami opiekowała, jej wspaniałe naleśniki i placki. Ale też to, że była zawsze przy nas, interesowało ją, co się u nas dzieje, co robimy, co nas interesuje.
Opowiadała o dobrych ludziach
Były burmistrz Łowicza, historyk Krzysztof Jan Kaliński, powiedział, że Danuta Mielczarska była cudowną osobą – zawsze uśmiechniętą i życzliwą, mimo tragedii z dzieciństwa. Czuła misję, by mówić o tym, co ją spotkało, dlatego często uczestniczyła w spotkaniach z młodzieżą w I LO w Łowiczu, gdzie przed laty uczył. - Miała dar koncentrowania się na rzeczach dobrych. Opowiadała o złych doświadczeniach, ale też o dobrych ludziach: Rosjanach, Kirgizach, Kazachach. Mówiła, że w trudnych czasach spotkali osoby życzliwe, które pomogły im przetrwać. Spotkania z nią były niezwykle ciekawe i pouczające. W pamięci szczególnie utkwiło mi wspomnienie z wywózki - tragiczne. W bydlęcym wagonie, którym jechali, zmarła dziewczynka. Strażnicy z NKWD nie patyczkowali się z ciałem - otworzyli drzwi wagonu, złapali je i wyrzucili. Danuta zapamiętała to bardzo dobrze, miała wtedy cztery lata - wspomina Kaliński.
– Pamiętam pierwszy seans filmu „Katyń”, na który burmistrz Łowicza, Krzysztof Kaliński, zaprosił babcię. To było dla niej ogromne przeżycie. Obejrzała cały film, choć było to dla niej bardzo trudne. Uważała jednak, że trzeba to zobaczyć i wiedzieć, co stało się z polskimi oficerami. Mówiła: „Skoro ja miałam odwagę na to patrzeć, to każdy powinien” - opowiada Danuta Talarowska.
Po polsku, mimo zakazów
– Bardzo lubiła Dni Sybiraka w „Chełmońskim”. Uważała, że jako naoczny świadek historii powinna mówić, że nie mogła cieszyć się ojcem, a mama – mężem. Że to zostało przerwane jednego dnia - wspomina wnuczka Agata. - Babcia mówiła i pisała piękną polszczyzną, słuchać jej było niezwykłym doświadczeniem. Trzeba pamiętać, że podczas zsyłki w Kazachstanie, podobnie jak wszyscy Polacy, miała zakaz mówienia w ojczystym języku. A jednak jej mama zadbała, by nie straciła z nim kontaktu. Wróciła do Polski i mówiła płynnie - wspomina Agata Talarowska.
Z opowieści wiadomo, że mama Danuty potajemnie uczyła języka polskiego inne dzieci i powtarzała babci, że jej ojciec Władysław był patriotą. Danuta stała się patriotką automatycznie, idąc w ślady ojca. Tak pozostało do końca.
Ta postawa sprawiła, że mimo namów władz sowieckich Janina i dzieci nie przyjęły sowieckiego obywatelstwa. Janina wielokrotnie odmawiała, co później okazało się kluczowe – właśnie dzięki temu, że zachowali obywatelstwo polskie, mogli po wojnie wrócić do ojczyzny.
Czas w Kazachstanie sprawił, że pani Danuta Mielczarska już od czwartego roku życia musiała przejąć część obowiązków mamy Janiny, pracującej w kołchozie, w opiece nad młodszym bratem, musiała też zająć się domem, chociażby gromadząc opał. Wszystko sprawiło, że szybciej dorosła. - Jedno, co ciągle pojawiało się we wspomnieniach babci, to to, że panował tam głód i zimno, że czasami więcej współczucia i pomocy można było otrzymać od miejscowych niż od Polaków, zwłaszcza tych, którzy zdecydowali się przyjąć obywatelstwo ZSRR. Oni otrzymywali więcej jedzenia, dzieci dostawały cukierki - opowiada pani Agata.
Powrót do Polski i niespodzianka we Wrocławiu
Gdy wojna się skończyła, po ponad sześciu latach pobytu w Kazachstanie, gdy pani Danuta miała 10 lat, otworzyła się możliwość powrotu do Polski. - W pierwszym rzucie do Polski mogli wrócić ci, którzy nie przyjęli obywatelstwa ZSRR, i mama babci, Janina, decyduje się wyruszyć z nią i bratem do ojczyzny. Stało się to w lipcu 1946 roku. W rodzinnych archiwach przetrwał bilet powrotny - kolejna cenna pamiątka. Transport jechał z Kazachstanu do stacji docelowej, którą był Wrocław, czyli skierowano ich na Ziemie Odzyskane.
W pierwszym rzucie do Polski mogli wrócić ci, którzy nie przyjęli obywatelstwa ZSRR
– Wysiadają we Wrocławiu i pierwsze, co robią, to idą do kościoła na mszę świętą, aby się pomodlić po polsku. Wchodzą trójką do tego kościoła i po kilku minutach Janina, mama Danuty, zemdlała. Była wychudzona, zmęczona, ale to nie był powód. Zauważyła w kościele znajomą twarz. Babcia Danka opowiadała, że ta osoba zauważyła ich i zaczęła w kościele krzyczeć: „Janka, Janka, to ty!”. Janina się wybudza, płacze. Okazuje się, że to narzeczona jej brata Kazimierza z czasów, gdy mieszkali w Stołpcach - opowiada pani Agata. - Ona im mówi, że ich bliscy przetrwali, żyją i są wszyscy w Głownie, bo zostali deportowani ze Stołpiec.
Janina zaraz z dziećmi wraca na stację kolejową i wsiada do transportu z Wrocławia do Głowna. Tam, po wyjściu z pociągu, zaczynają rozpytywać o Szpakowskich (rodowe nazwisko pani Janiny, matki Danuty) i w końcu ktoś ich kieruje - spotykają się. Przeżyli rodzice, trzej bracia i siostra.
Po jakimś czasie pani Janina z Danutą i Jerzym przeprowadziła się do Lubani w okolicach Nowego Miasta nad Pilicą, a następnie do Rawy Mazowieckiej. W obu tych miastach pracowała jako nauczycielka. Danuta, mieszkając w Rawie, poznaje swego przyszłego męża, który pochodził z Łowicza.
Nowe życie w Polsce
– Czas życia w Głownie, potem w Lubani i Rawie Mazowieckiej był dla babci czasem niezwykłym. To był, jak mówiła, przeskok z głodnego, zimnego i skrajnie ubogiego Kazachstanu do powojennej Polski, gdzie też było biednie, ale nie aż tak jak na wschodzie. Tu miała możliwości rozwoju, normalnego życia – to był luksus. Babcia była artystyczną duszą, w szkołach kochała kółka teatralne, deklamowała, tańczyła, śpiewała. Chciała iść w tym kierunku, rozpoczęła studia aktorskie w Łodzi, ale niestety z powodu choroby musiała je przerwać. Mimo to pozostało w niej wiele z takiego kolorowego, artystycznego ptaka.
Łowicz – dom na zawsze
11 lipca 1959 roku wzięła ślub z Juliuszem Mielczarskim i przeprowadziła się do Łowicza, miasta, z którym związała całe późniejsze życie. Zamieszkali w domu rodziców przy dzisiejszej ulicy Armii Krajowej. Szybko rozpoczęła pracę w księgowości w Zakładzie Przemysłu Owocowo-Warzywnego w Łowiczu. Z ich związku urodziła się dwójka dzieci: Beata i Maciej, później pięcioro wnuków i sześciu prawnuków. Z wykształcenia była handlowcem, pracowała w PKO w Rawie Mazowieckiej i w Banku Kredytowym w Łowiczu, a także w ZPOiW w Łowiczu. Przez jakiś czas była też sekretarką w przychodni medycyny naturalnej przy ul. Mostowej. Przez wiele lat pełniła funkcję prezesa Związku Sybiraków w Łowiczu. Ale mieszkańcy, przede wszystkim dzielnicy Korabka, zapamiętają ją też z tego, że przez długie lata prowadziła magiel.
Babcia z duszą artystki
- Babcia była niezwykłą osobą, mówiła przepiękną polszczyzną, pięknie pisała, do końca swych dni interesowała się tym, co dzieje się na świecie, dużo czytała, ogromne ilości książek. Uwielbiała biografie, te przynosił jej co roku na gwiazdkę Mikołaj. Od zawsze, jak pamiętam, dbała o zwierzęta – w jej domu zawsze było dużo kotów, były psy, latem stały kwiaty w wazonie, przyniesione z ogrodu. Oprócz tego zawsze miała w sobie ogrom spokoju i łagodności, zwłaszcza do nas, wnuków i prawnuków. Nie denerwowała się, gdy rozrabialiśmy, była otwarta na nasze dziecięce pomysły. Pamiętam, jak zostawaliśmy u niej na Sylwestra i przebierała nas w swoje dawne suknie. To był piękny czas. Uwielbiała się śmiać, zawsze była optymistką, doceniała to, co jest dobre - opowiada nam Agata Talarowska.
- Zawsze była bardzo elegancka. Ustrojona w broszki, kapelusze, rękawiczki - starsza pani, tak ją zapamiętamy. Babcią była poza skalą cudowności. Ona sama mówiła, że gdy wychowywała dzieci, ciągle pracowała, nie miała czasu. Dopiero przy wnukach mogła się zrealizować. Jeździliśmy razem po okolicy: Nieborów, Arkadia, do lasów, piliśmy wodę z brzozy, zbieraną do kubeczka. Potem przyszły prawnuki, co było dla niej kolejnym powodem do radości i zaangażowania się w opiekę nad nimi. Babcia uwielbiała muzykę, kochała utwory Sławy Przybylskiej i Mieczysława Fogga.
Siła, która pokonała chorobę
Jak wspomina pani Agata, Danuta Mielczarska miała w sobie też ogromną siłę i chęć życia. Gdy przed laty bardzo poważnie zachorowała i lekarze rozkładali ręce, przezwyciężyła chorobę siłą woli. – Tak było, mówiła, że nie ma zamiaru umierać, że ma jeszcze tyle do zrobienia, że chce się cieszyć życiem i rodziną. I najdziwniejsze jest to, że ozdrowiała. To było coś niesamowitego - wspomina.
Twórczość i Uniwersytet Trzeciego Wieku
Przez całe życie pani Danuta szukała sposobu, aby uzewnętrznić swoją artystyczną duszę – wyszywała na maszynie, szkicowała, odnalazła się w Uniwersytecie Trzeciego Wieku, wstępując do sekcji malarskiej „Nowa Fala”. Zawsze była osobą towarzyską, ale uniwersytet dał jej kolejne przyjaźnie, zaangażowanie i podsycił chęć do działania.
Zarząd Łowickiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku napisał na profilu Facebookowym po jej śmierci: „Żegnamy utalentowaną i wrażliwą osobę, która przez wiele lat była członkiem naszej społeczności. (...) Danusiu, Twoje życie było piękną opowieścią o sztuce, miłości, wierze i sile. Taką Cię zapamiętamy. Twoje obrazy też...”
W wpisie tym przypomniano również słowa samej Danuty Mielczarskiej: „Malarstwo mnie uspokaja, wyzwala wspomnienia z Syberii, ale te dobre. Feeria barw stepów, łąk, kwiatów, które widziałam nawet pod lodem, głęboko zakorzeniły się we wspomnieniach. Brzozy, które zdobią tajgę i tundrę, są bardzo częstym elementem moich obrazów. Pragnienie zieleni i koloru, których nie ma na Syberii, realizuję obecnie w swej twórczości. Teraz mam kolorów pod dostatkiem, zaś abstrakcje powstają po to, by wzbogacić twórczość o znaczenie filozoficzne.” Malowała bardzo dużo, a tematem jej prac najczęściej był krajobraz i przyroda.
Pani Danuta zaangażowana była również w działalność Łowickiego Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt – pomagała w opiece nad zwierzętami, w zbieraniu karmy, kochała zwierzęta.
Katyń – prawda po latach
Przez wiele lat po wojnie rodzina żyła nadzieją, że Władysław, ojciec Danuty, przeżył zatrzymanie przez NKWD, choć nie mieli dużej nadziei. Jak wspomina wnuczka Agata Talarowska, dopiero w 1989 roku odnaleźli jego nazwisko na opublikowanej w gazecie liście katyńskiej. Po raz pierwszy otrzymali konkretną informację. Władysław Jadczyk, podoficer Korpusu Ochrony Pogranicza, figurował na niej z numerem 1522 według stanu osadzonych/zaginionych z Kozielska. - Oni cały czas czekali na informację, przez lata prababcia Janina słała listy, zdążyli się przyzwyczaić do myśli, że nie przeżył. Po latach ja zajęłam się tym tematem i po wymianie informacji z Instytutem Pamięci Narodowej, z Muzeum Katyńskim, badając różne publikacje o Starobielsku, Ostaszkowie i Kozielsku, doszłam do bliskiej pewności, że dziadek leży w Miednoje.
- Nigdy nie pojechała tam, gdzie spoczął Władysław, trochę przez wiek, trochę przez obowiązki w domu – ale też, jak z nią rozmawiałam, to nie było dla niej tak ważne, jak to, żeby tu, w Polsce, w Łowiczu, o tym głośno mówić - opowiada Agata Talarowska. - Powtarzała też takie zdanie, że zło rodzi się wówczas, gdy dobrzy ludzie siedzą cicho. Ona nie chciała milczeć - dawała świadectwo do końca swoich dni.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz